Cóż mogę powiedzieć? Nie za wiele, a już na pewno nie o Hu. Oglądałam jedynie dwa odcinki tego serialu (w praktyce to jeden, bo pierwszego nie pamiętam), w tym jeden z Dziesiątką, w którym było go podejrzanie mało. Jakim cudem miałam wyciągnąć z tego naukę, jak się zachować?
Heh, teraz wiecie, spieprzyłam go. Moim skromnym zdaniem.
Depesze są jeszcze bardziej odległym światkiem. Na szczęście z nimi zabawiła się Yukiś.
Jestem za to ciekawa, co myślicie o Charliem... x"D Jego postać i to co ją spotkało to hołd dla pewnego złamasa z deviantarta o tym samym imieniu. c":
Okej, ja tu jestem Whovian, jakby się kto pytał (ale senpai nie daruję, jeśli w ciągu tygodnia nie zacznie oglądać Doktora na poważnie). I moim skromnym zdaniem Dziesiąty się udał. Co do Depeszów, ciężko stwierdzić, ale robiłam, co się dało. Charliego zostawmy...
mypersonal ~Dziesiąty Doktor~
30 lat temu
Allons-y!
Od lewej: David, Martin, Alan i Andy zwany Fletchem.
Strangelove
Strange highs and strange lows
Strangelove
That's how my love goes
Strangelove
Will you give it to me
Will you take the pain
I will give to you
Again and again
And will you return it
Stoję trzydzieści lat wstecz i oglądam to na żywo. Publika szaleje, a geniusze grają kawałki, które podbijają świat właśnie teraz, w tym momencie. TERAZ. A ja to oglądam, choć w rzeczywistości nawet nie było mnie wtedy na świecie.
- And will you return it! - wydzieram się razem ze wszystkimi. - Oh, Boże! Jest cudownie! - zerkam na mojego towarzysza i uwieszam mu się na szyi. - Dziękuję, że mnie tu zabrałeś!
Obdarzył mnie pełnym politowania spojrzeniem.
- Zagroziłaś, że rzucisz się pod autobus! Z twoją psychiką nie należało ryzykować! - wykrzyczał mi centralnie do ucha, po czym odwrócił wzrok z powrotem w kierunku sceny. Prychnął, mrucząc pod nosem słowa, których nie mogłam usłyszeć, ale z pewnością nie należały do przychylnych.
Uśmiechnęłam się pod nosem, ściskając kurczowo jego ramię i kontynuując wrzaski. Jest cudownie.
Przewrócił oczami, wyraźnie zdegustowany. Strzelił tą swoją minkę, przez co miałam ochotę rzucić się na niego i wyściskać (a może nawet coś więcej) tu i teraz. Jednak wolałam nie ryzykować stratowaniem przez ciżbę wokół nas.
- Cudownie, to dopiero będzie. Jak dla kogo. - złapał mnie za rękę i... CO?! NIE, NIE, NIE, NIE ZABIERAJ MNIE STĄD! NIE TERAZ, JESZCZE JEDNA PIOSENKA DO KOŃCA!
- EJ! MUSZĘ JESZCZE USŁYSZEĆ THE THINGS YOU SAID!!!! - wrzasnęłam tak głośno, że mój głos przedarł się przez muzykę, przyciągając uwagę niczego nieświadomych ludzi, ale ten cudowny drań zupełnie to zignorował.
Czemu mnie stąd zabierał, na dodatek z taką mrukliwą miną. To doń niepodobne. To znaczy ta mina, bo niechęć do Depeche Mode jawiła się w nim od samego początku naszej znajomości. Przez chwilę zastanawiałam się, czy mu się nie wyrwać i nie pobiec pod samą scenę. Oesu, mój Alan... Doktorek pociągnął mnie mocniej za sobą, ale co ciekawe...
Czemu podążaliśmy okrężnym torem w kierunku sceny?
- Co robisz? Chcę zostaaać... - jęknęłam zawiedziona. - Gdzie idziemy? Doktorze!
- Wyświadcz mi tę przysługę, panieneczko. ALLONSY. - nigdy nie powiedział tego w taki sposób. Wyzierała z niego lekka... agresja. Nie, nie przesadzam! - Po prostu idź za mną, dziewczyno, zanim zmienię zdanie i nie zrezygnuję z wykorzystania nie takich znowu starych znajomości.
Hmpf. Naburmuszyłam się, ale posłusznie podreptałam za nim. Alan, Dave, Martin i Fletch byli już daleko poza zasięgiem mego wzroku. Ahh...
- Co? Nie cieszysz się, że zobaczysz "swojego" Alanka - wycedził kąśliwie, bez krztyny sympatii - z bliska?
- NAPRAWDĘ?
~***~
Wkroczyliśmy za kulisy, a ja, wciąż nie do końca ogarniając, ujrzałam następującą scenę z zawałem serca.
Raz. Za drzwiami, w ustronnym miejscu stoi ON. MÓJ ALAN! Trzydzieści lat młodszy, w kwiecie wieku, najprzystojniejszy jaki kiedykolwiek był i palii papierosa z nieco zamyśloną miną. Dym unosi się, jego piękna twarz wyziera zza mgły. O kurwa. Gdybym tylko miała przy sobie aparat albo chociaż komórkę! (Ta od Doktora nie ma aparatu!)
Dwa. Alan unosi na nas wzrok. Wygląda na nieco zdziwionego. Otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, a mi robi się kisiel w gaciach.
Trzy. Błysk. Za Alanem pojawia się facet, ot tak, znikąd. Nigdy wcześniej go nie widziałam. To nie Dave, Martin ani Fletch, ani Daniel Miller ani nikt z ekipy. To obcy facet.
Cztery. Facet łapie nic nie podejrzewającego Alana od tyłu. Patrzę na to i nie mogę ruszyć palcem.
Pięć. Obaj znikają, a ja czuję rozpacz.
- Oł... - doktor przystanął, wpatrując się zaciekawionym, ale za to ani trochę zmartwionym wzrokiem w miejsce, gdzie jeszcze przed chwileczką stał Wilder. Przechylił głowę na bok, zastanawiając się nad czymś. Zamrugał kilkakrotnie, po czym oznajmił: - Cóż za niefortunne zdarzenie miało tutaj miejsce. To nie było coś, czego się spodziewałem. - cmoknął ustami z dezaprobatą - Tak komplikować sytuację.
- Niefortunne... - powtórzyłam jak w transie. I wtedy ogarnęłam. - ALAN! DOKTORZE! ZRÓB COŚ! ON... - chwyciłam Władcę Czasu za ramię i zaczęlam nim szarpać.
- N-no już, ejże, kobieto, spokojnie... - Jak miałam być spokojna, NO JAK! Kiedy pierwsza linia działania przeciw mojej panice nie zadziałała, Doktor wyrwał mi się jednym ruchem umykając w bok. Wydawał się być bardziej zrelaksowany, kiedy dzielił nas dystans, przynajmniej na obecną chwilę. Kiedy siedzimy razem w Tardis sam się do mnie lepi, a teraz, w obliczu zagrożenia mięknie mu rurka?! - Spokojnie, _____, nie dajmy się zwariować. - uniósł ręce w geście pokoju. - Panika w niczym nam nie pomoże. A Wilderowi, hm. - przełknął ślinę, kiwając głową, jakby wyrażał tym uznanie dla siebie samego - Jemu to chyba nic już nie pomoże.
- Jak to nic?! Widziałeś to! Ten cymbał go teleportował Gore wie gdzie! To znaczy nie, Martin tego nie wie... - plątałam się, zrozpaczona wściekła i wystraszona zarazem. - Ale ty wiesz,co musimy zrobić, jesteś Doktorem! - zatrząsł mi się głos.
- No jestem. I co z tego. - nawet nie wzruszył ramionami - Zresztą nie mówiłem o jego zniknięciu. - wzdrygnął się - Na taką twarz nawet ja nic nie poradzę.
- Jesteś... jesteś... paskudny. - nie zdołałam wymyśleć lepszej obelgi. - Alan ma najpiękniejszą twarz we wszechświecie. - zaszlochałam.
Jego twarz stężała w dość poważnym grymasie. - Powtórz to, a choćbyś błagała na kolanach, biegając za mną po wszystkich wymiarach - posłał mi ofochane spojrzenie zranionego szczeniaczka, któremu ktoś nadepnął na łapkę - nie zrobię nic, żeby powstrzymać Charliego.
Zamrugałam i łzy opadły mi na policzki. Chodziło mu o paskudę? Czy o twarz Alana? - Proszę... - wyszeptałam. - Zawsze ratujesz ludzi. Czemu miałbyś nis zrobić tego teraz...?
- Nazwałaś mnie paskudą. - zauważył. No brawo, jakbym nie wiedziała. Zresztą co to ma do rzeczy! Liczy się Alan, a nie! - No i zaprzeczasz panującym zasadom wszechistnienia. Hm, najwyraźniej to dzieje się, kiedy kobieta... panikuje. - Panikuje to za mało powiedziane, dziadzie! A on uśmiechając się pod nosem, puknął tylko kilka razy w moje czoło. - Nie mogę tego tak zostawić. Majacząc, możesz wprowadzić kogoś w błąd. Na przykład mnie.
- Ja nie... - znów zaszlochałam. - Przepraszam... proszę...
- A co będę z tego miał? - targował się. - Hmmm, nic nie dostanę, bo pani _____ i tak rzuci się na szyję "kochanemu Alankowi".
- Jak możesz być tak małostkowy w takiej chwili... Tu chodzi o ludzkie życie!
- Mówiłem, żebyś nie dała ponosić się zbędnym emocjom - pouczył mnie. - Zresztą Charlie - Kim, kuźwa, jest Charlie?! - nie zabije go tak od razu, nie martw się. - powiedział to z taką swobodą, że aż nogi się pode mną ugięły, a żołądek fiknął kozła i to niejednego.
- Gdyby Alan był kobietą, nie wahałbyś się ani chwili! - odcięłam się.
- "Dama w opałach" to co innego niż... - szukał odpowiedniego słowa. Pokręcił głową. - Mniejsza z tym. Nie należy faworyzować go tylko dlatego, że masz go na każdej ścianie. - żachnął się.
- Ale ja teraz jestem damą w opałach! Ratuj, Doktorze! - no i rozbeczałam się na dobre. Czy on nie ma serca...? Przecież powinien mieć dwa!
Wtem w korytarzu rozległ się niezwykle seksowny głos, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Moje serce chyba na moment zwolniło na jego dźwięk.
- Al? Alan? Gdzie on poszedł. - oto naprzeciw nas stanął sam woka
Wokalista, Dave Gahan. Na nasz widok - facet w fikuśnym płaszczu i zaryczana dziewoja - uniósł brwi.
- Widzieliście tu może faceta z papierosem i postawionymi włosami? - zapytał.
- Widzieliśmy. - odparł bez chwili wahania Doktorek, kładąc szczególny nacisk na znaczenie czasu przeszłego.
- A gdzie poszedł?
- Dave? Co tak długo, ileż można? - z mroku korytarza wyłoniły się dwie kolejne postacie. Mówiącą był Fletch, ktoś w rodzaju organizatora zespołu, a drugą nieco nieśmiały, ale piekielnie zdolny kompozytor, Martin.
- Nie wiem, gdzieś wyparował. To co, wiecie, gdzie poszedł? - Gahan znów zwrócił się do nas.
- "Wyparował" to niezbyt trafne określenie, rzekłbym raczej, że "rozpłynął się w powietrzu" bardziej by pasowało. Prawda? - Doktor szukał u mnie wsparcia. Serio, w CZYMŚ TAKIM? Dyskutowaliśmy o porwaniu Alana jak o pogodzie!
Nic nie powiedziałam i tylko obdarzyłam trójkę Depeszów błagalnym spojrzeniem. Podejrzana sytuacja sprawiła, że wszyscy trzej spoważnieli.
- Co się tutaj stało? - zapytał Martin, a jego wysoki głos poniósł się echem.
- Gdzie jest Al? - dorzucił ostro David.
- To wie prawdopodobnie tylko Charlie. - odezwał się beztrosko Doktor.
- Serio? No proszę, jaki zbieg okoliczności. Ale nie sądzę, żeby to się do czegoś przydało.
- Doktorze! - znów zalałam się łzami.
- Przestań zawodzić, nieszczęsna! - załamał ręce, a po chwili nietęgiego milczenia, pokręcił głową - Nie myślałem, że nadejdzie dzień, kiedy będę musiał ratować swojego rywala.
- Rywala? - mruknął powątpiewająco Dave. - Może inaczej. Kim wy jesteście?
- Żaden rywal, tylko idol, ty głuptasie... - jęknęłam.
- Jesteś jego fanką. - zauważył trzeźwo Mart.
- Tak... właściwie to was wszystkich... Czuję się zaszczycona że z wami rozmawiam, ale przykro mi, że w takim stanie...
- Mam rozumieć, że to starcie czterech na jednego? Miejcie litość. - sapnął Doktor. A ten dalej swoje.
- Powtórzę pytanie. Kim jesteście? - zagrzmiał Dave.
- Ty się tłumacz, ja nie mam siły. - westchnął. – Zresztą to ty chciałaś z nimi się zobaczyć.
- To jest Doktor... Wie jak znaleźć Alana, ale akurat dziś postanowił porzucić dojrzałość. - otarłam łzy z oczu. - A ja jestem _____ , waszą największą fanką.
- Nie widzę w tym sensu - mruknął Fletch. - Jesteśmy w trakcie naszej największej dotychczas trasy koncertowej, a tu nagle jakiś świr mówi, że nasz członek, jak to ładnie ujął, rozpłynął się w powietrzu. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie, ale dawać mi tu go z powrotem, ale już.
Wow. Andy dał czadu.
- Nie rozumiem, dlaczego masz tak mało fanów. - szepnęłam nagle, a on zamrugał zdziwiony i burknął coś jak rasowy tsundere.
- On ma rację. - powiedział Martin, wyczekująco patrząc na Doktora.
- Jeżeli myślcie, że wystarczy pstryknąć palcem, o tak - Doktor wykonał ruch idealnie dopasowany do wypowiedzianej kwestii - żeby go tu sprowadzić, to grubo, oj, ale to grubo się mylicie.
- Mam ci to przetłumaczyć jakoś inaczej? - syknąl Gahan. - Co to za gierki? Jeśli nie wystarczy pstryknąć, to dla mnie możesz nawet... - nie dokończył, powstrzymany spojrzeniem Gore'a. - No więc?
- Doktorze, co robimy? - pisnęłam, nie wytrzymując napięcia.
- Ci twoi chłoptasie są doprawdy niewychowani. - skomentował, parskając, ale widać było, że myśli nad czymś intensywnie. - Zastanawiam się, gdzie Charlie mógł go zabrać. Mimo wszystko nie chcę, żeby skończyło się jak w przypadku Lennona.
Zamarłam, podobnie chłopcy.
- Wiecie, Charlie troszkę... - zaczął wyjaśniać. Przez wyjaśnienia Doktora włos nieraz stawał dęba. - Wy określilibyście to mianem nierówności sufitu, czy coś w ten deseń. Ale to przecież coś bardziej sprecyzowanego. Przykre, że mój kumpel z dawnych lat - Ciekawe kiedy to było, skoro nigdy o nim nie wspominał. - stał się aż tak zadziwiająco ludzki. Szaleństwo, wiecie. - spojrzał na nich takim wzrokiem, że z pewnością mogli posądzić go o współudział. - Herostrates to przy Charliem o takie gówienko. - Doktor zmrużył oczy, przyglądając się swoim palcom, kciukowi i wskazującemu, które złożył tak, jakby trzymał coś niewidocznego gołym okiem. - O taki.
Nie miałam pojęcia, kim jest Herostrates, więc tylko skinęłam głową.
- Do rzeczy, "Doktorze". - ponaglił Andy.
- Soł... - pod uważnymi spojrzeniami nas wszystkich doktorek złożył obie dłonie na Amen w pacierzu. - Na pewno nie chcecie, żeby wasz koleżka skończył jak Lenny - Mówił o Lennonie? WTF? Był z nim w aż takiej zażyłości? O.o - Prawda? - w ich twarzach doszukiwał się przydatnych informacji. Emm, po co to robisz, przecież powiedzieli jasno, że im zależy. MNIE ZALEŻY! To za mało?!
- Oczywiście, że nie chcemy. - Martin, złoty człowiek, nadal nie został wytrącony z równowagi.
Jedno pytanie. Jakim cudem byli w stanie tak łatwo z nami o tym rozmawiać? Prawdziwi mężczyźni zachowają zimną krew w każdej sytuacji.
- Nie mówię tutaj o niefortunnych okolicznościach śmierci Lenny'ego, niech spoczywa w pokoju. - Doktorek skinął dość niedbale głową. Nic a nic nie rozumiałam z jego gadki. - Z tym akurat Charlie nie miał nic wspólnego. - pokręcił przy tym głową. - Chociaż po tym, co zafundował Lenny'emu, dziwiłem się, że biedak nie strzelił sobie w łeb. - Doktor nadął policzki i wypuścił z nich powietrze. - Biedak, doprawdy...
Rozległo się dyskretne chrząknięcie Dave'a.
- Ach, przepraszam. Wzięło mnie na wspominki, proszę wybaczyć. - wyjaśnił naprędce, a następnie zwrócił się bezpośrednio do mnie, kładąc mi obie dłonie na ramionach i spoglądając w oczy - Wiesz, że ich nie trawię. - DOKTORZE, ONI CIĘ SŁYSZĄ! I mają imiona. -.-
- Po prostu mów, co mamy zrobić. - zdołałam wycedzić w miarę spokojnie.
- Chciałem po prostu zapewnić, że go wyratujemy. - rzucił - Ale nie robię tego dla nikogo innego poza tobą.
Otarłam łezkę z oka i posłałam u słaby uśmiech.
- Więc?
- Więc idziemy. Wyjaśnię ci po drodze. - skinął głową, rzucając w stronę Depeszów krzywe spojrzenie - Na nich nie ma co tracić czasu.
- Hej! Nie tak szybko, idziemy z wami. - zaprotestował Dave i całą trójką zbliżyli się do nas.
- Nie ma mowy, więcej was tam nie było? - sapnął z niechęcią. No tak, jakby nie wystarczyło, że musi ratować swojego "rywala", jak to ujął, heh.
- Nie ma mowy, żebyśmy zostali. Al to nasz przyjaciel.
- No właśnie. - przytaknął Mart.
- Nom. - dorzucił Fletch.
- Nie lubię was. - infantylna odpowiedź, nie stać cię na coś lepszego, doktorku? Machnął na nich rękoma, jakby odganiał muchy. - No już, sio.
- Jak można ich nie lubić? - wyrwało mi się. Ale Depesze nawet się nie ruszyli.
- Nie kłóć się ze mną o takie rzeczy. Nie lubię "ich", a nie ich muzyki, a to różnica. - ponieważ powiedział to najzupełniej beztrosko, nie sposób było odebrać to jako wykłócanie czy cokolwiek innego.
- Odbierzemy to jako komplement. - mruknął Fletch. - To idziemy?
- To chyba moja kwestia. Hm, a chciałem wypaść cool. - Doktor uśmiechnął się smutno, biorąc mnie za rękę. - Allonsy.
No i pobiegliśmy na TARDIS.
~***~
- To... jest większe w środku. - wydusił zaskoczony Gore, pakując się za nie mniej oszołomionymi kumplami.
- Ano jest. - odparłam z czymś na kształt uśmiechu.
Z czego się cieszysz, jak nie twoje. Nie, może w praktyce nie moje, ale czułam się tu lepiej niż w domu. Nie, to był mój drugi dom. Na samą myśl o tym robiło mi się ciepło i przyjemnie.
Na ziemię sprowadził mnie głos Doktora rozmawiającego z szeregiem urządzeń TARDIS. Zdaje się, że naprawdę traktował poważnie "misję" ratowania Alana.
- Co to do diabła jest? - zaklął pod nosem Gahan. No tak, niezbyt rozumieli. Mnie bardziej ciekawiło, dokąd maszynka nas zabierze.
Doktorek natomiast niespecjalnie przejmował się pytaniami chłopaków. Odpowiedzi uznał za zbędne. Skupił się natomiast na właściwym poinstruowaniu TARDIS.
Coś tam poklikał, pomruczał pod nosem. TARDIS ruszył.
- Gdzie lecimy? - zapytałam wreszcie?
- Udało mi się namierzyć Charliego. Łatwizna. - Wyglądał na zrelaksowanego, jednak gdzieś w głębi wyczuwałam coś, co kazało mi się niepokoić. - Nie spodziewaj się jakiegoś wielkiego efektu zaskoczenia, Charlie przewidział, że się zjawimy.
Nadal nie odpowiedział, gdzie lecimy.
- Cudownie. - mruknęłam, nieudolnie naśladując jego powiedzonko. - A jak już tam będziemy?
- Mamy jeszcze chwilkę. - zauważył niezwykle inteligentnie - Taak... - potarł ręką podbródek - Wtedy trzeba będzie zacząć się martwić.
- To znaczy? - zapytał Mart.
- To znaczy że wam się uda czy nie?! - burknął David, siadając na podłodze Tardis.
- Facetom nie przystoi tak jojczyć - narzekał Doktor. - Jeju, wszyscy artyści są tacy? - widać było, że docinając im w ten sposób, bawi się znakomicie. Ale nawet jeśli żartował, czy nie przesadzał?
- Ta, wszyscy. - odezwał się Andy. - Ale ja nie jestem artystą.
- Co sugerujesz stary? - Dave podniósł głowę.
- Jesteście postrzeleni. - zażartował tamten.
Doktor jedynie westchnął, kiedy z zapartym tchem śledziłam wymianę zdań ukochanych Depeszów.
- Wysiadamy - zakomunikował Doktor.
- Juppi. - zanuciłam, rzucając się do drzwi.
~***~
(Alan's POV)
Nagły przypływ świadomości sprawił, że otworzył oczy. Jednak musiał zamrugać, bo było tu tak ciemno, jakby nadal miał je zamknięte.
Coś szczypało go w karku jak ugryzienie komara.
Co do diabła?
Poruszył ręką, poruszył nogą, poruszył głową. Wszystko na miejscu. Tylko co to za miejsce, w którym nie widać nawet wyciągniętej przed siebie ręki.
Siedział na czymś twardym. Wyciągnął dłoń i pomacał w ciemności, ale nie natrafił na żadną przeszkodę. Dopiero po chwili dotknął pionowej powierzchni.
Ściana, choć jak na ścianę dość dziwnie chropowata w dotyku.
Nagły blask rozświetlił pokój, oślepiając go. I wtedy ujrzał, że ściana w istocie była ścianą, a chropowata dlatego, że cóż... każdy jej centymetr był oklejony papierami. W zasadzie to jego zdjęciami.
- Śmiało. Podziwiaj - głos, który rozbrzmiał nagle, należał do mężczyzny. Wilder odruchowo zerknął w tamtą stronę... i zmartwiał. Dosłownie.
Jaki był sens w noszeniu białej czapki z pomponem? Samej czapki, albowiem poza tym facet świecił gołym tyłkiem. Przez to z miejsca poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Nie należało zapominać o dość zaskakującej tapecie.
- Co jest? - tylko tyle zdołał wykrztusić. - Jakieś dziwaczne kulisy?
- Można ująć to także w ten sposób, czemu nie - mężczyzna wzruszył ramionami. Blond włosy zafalowały, kiedy zbliżył się do jednej ze ścian, aby za moment przytknąć wargi do jednej z fotografii. Była jedną z większych, dzięki czemu Wilder bez problemu mógł dostrzec, gdzie dokładnie spoczęły wargi blondyna, które zaraz zastąpił językiem. I to nie byle jakim językiem, a PODWÓJNYM. Nienaturalnie dłuższy, niż u człowieka, rozdwoił się, jakby go przepołowiono, pokrywając strużkami śliny brzuch Wildera. Patrząc na to, członek Depeszów machinalnie poczuł potrzebę zasłonięcia rękoma swojego ciała, lecz niewiele mu to pomogło - tak czy siak miał wrażenie, jakby stał się zwierzęciem, na jakim przeprowadzano wiwisekcję, przewracając mu w środku wszystkie wnętrzności.
- Coś się stało? - posiadacz podwójnego języka brzmiał na naprawdę zatroskanego i przejętego jego stanem. To także nie spodobało się Wilderowi. - Nie wyglądasz najlepiej.
- Drobiazg - mruknął Alan, usiłując opanować turbulencje w żołądku. Trzeba stąd uciekać, i to jak najszybciej. Cokolwiek tenpsychol od niego chciał, nie było to nic dobrego. Niestety, okno też było zaklejone, a chcąc dostać siędo jedynych drzwi, musiałby minąć to coś.
- Nonsens. Twoje dobre samopoczucie jest kluczowe dla prawidłowego rozwoju płodu. - odparł protekcjonalnym tonem, splatając ręce na nagim torsie.
To zabrzmiało bardzo źle. Cholernie źle. Kurewsko źle. Ale postanowił nic nie nówić dla własnego dobra.
- Przypuszczałem, że tak zareagujesz. - uśmiechnął się przymilnie. W innym położeniu wyglądałoby to nawet sympatycznie, co jeszcze bardziej odrzucało. - Choć przyznaję, wolałbym posłuchać nieco twojego głosu. Póki mam okazję.
Aha, a figa, psycholu, pomyślał Alan i jeszcze bardziej milczał. Chociaż tyle mógł zrobić dla poprawy humoru w tej złej sytuacji.
- W ogóle nie jesteś zabawny. - psychol wydął dolną wargę - Zachowujesz się dokładnie tak, jak przewidziałem. Nie jestem pewien, czego powinienem użyć. Co byś wolał? - to powiedziawszy, dosłownie ZNIKĄD wyciągnął dwa przedmioty. Pierwszy przypominał dziwaczne skrzyżowanie nożyczek ze szczoteczką do zębów, drugi był o wiele bardziej niepozorny, ot, zwyczajny sześcianik, za to dość pokaźnych rozmiarów, którymi dorównywał sporemu telewizorowi.
Wilder wciąż uparcie milczał. Nie, nie, nie, dość tego, jeśli to się zaraz nie skończy... Szybko powalić kolesia i uciec. Tak, to jest plan. Musiał tylko znaleźć moment nieuwagi.
- Zauważyłeś, prawda? Nie unieruchomiłem cię. - zarechotał, chrumkając. W przeciągu sekundy oblicze Przepołowionego Jęzora uległo drastycznej zmianie, kiedy w ciemnych oczach zagościł demoniczny wręcz błysk. Muzykowi szczęka opadła: zaledwie kilka centymetrów oddzielało go od kogoś, komu momentalnie białka oczu spoiły się z tęczówkami, źrenice zaś całkowicie zniknęły. Pozostały dwa ciemne punkty świdrujące go wzrokiem, przy jakim postacie z najgorszych horrorów odchodziły w niepamięć.
- A przynajmniej nie czymś, co potrafiłbyś dostrzec.
Zachował kamienną twarz, ale w środku aż kipiał. No pięknie,
- Alanie Wilder. Chłopcze idealny w każdym calu. Pozwól, że zapoznam cię z twoją świetlaną przyszłością. - koleś wypuścił żyjący własnym życiem jęzor. Wilder nie chciał na to patrzeć, ale jednocześnie nie sposób było oderwać wzrok od czegoś tak obrzydliwego, choć to i tak za mało powiedziane. Ale chwila... Co to? Zmrużył oczy, dostrzegając na różowym kawale wirującego obślizgłego mięsa coś białego. Przypominało ugotowane na twardo jajko przepiórki. Szczerze wątpił, aby domniemane jajko było nim w rzeczywistości. I wtedy nagle...
Siuuu!
Stan rzeczy zrozumiał dopiero po fakcie dokonanym, mówiąc precyzyjniej, po tym, jak jęzor psychola opuścił jego ciało. Wilder nie miał nawet jak się zastanowić nad tym, co właściwie się dzieje, ponieważ w przeciągu ułamka sekundy było już po wszystkim. "Jajko" zniknęło. W nim. Jęzor także się ulotnił, wracając do właściciela.
On tam był. W jego ustach, przełyku, żołądku, jelitach… Nie, czuł go WSZĘDZIE. Cała jama brzuszna wibrowała mu od wewnątrz.
- Łatwo poszło. Takich inteligentnych jak ty trzeba brać sposobem. - psychol wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie - A w ogóle to zapomniałem się przedstawić. Proszę, mów mi Charlie~. - blondas wyglądał na zadowolonego z siebie i swoich językowych penetracji.
Jest bardzo, bardzo źle. Alan pojąl to, gdy coś zapiekło go w podbrzuszu. Jak przy seksie, kurwa mać.
Tylko że było o wiele, kurewsko wiele gorzej.
- Zdaje się, że nasze maleństwo się zalęgło. Hmm, nie mogę się doczekać.
~***~
- Jesteście pewni, że chcecie iść dalej?
Po drodze zdążyli minąć wiele oryginalnych elementów robiących za wystrój rezydencji. Fasada dwupiętrowego dworku robiła imponujące, przytłaczające wręcz wrażenie, kiedy jednak weszli do środka... Już od progu powitała ich atmosfera, przy której najgorsze koszmary z piekła rodem stawały się błahostkami przyprawiającymi nie o ciarki, a beczkę śmiechu.
- To jak? - Doktor ponownie przekonał się o upartości towarzyszących mu ludzi. Nawet w obliczu tak przerażającego otoczenia, zdołali jakoś przetrwać. Choć jeden z Depeszów był już bliski omdlenia na patrzenie od pływające w wielkim słoju formaliny ciało istoty przypominającej skrzyżowanie żaby i ślimaka w rozmiarze co najmniej XXXXXXXXL.
- Rety, rety. - Doktor wziął się pod boki - Charlie się postarał. Nawet zamontował podświetlenie zmieniające kolor na życzenie, patrzcie. - to powiedziawszy, zademonstrował, pstrykając w przełącznik. Pstryk, kolor biały przeszedł w intensywny fiolet, wspomagając złowieszczą atmosferę nie z tego świata.
- Mam dość... Znaczy nie mam... - wyjęczał nieprzytomnie Martin, opierając się na ramieniu Davida. Tamten podtrzymywał go, jak tylko mógł, cohć sam nie wyglądał najlepiej. Ja zresztą chyba też nie.
- Nie no, nie jest tak źle, prawda? Prawda? - sama nie wierzyłam we własne słowa. Niestety.
- To już ich problem. Sami chcieli iść. - Doktor wzruszył ramionami. Mimo to wyglądał na nieco przejętego ich stanem. - Cóż... nie jestem pewien, czy powinni iść dalej. To dopiero przedsionek. - Ten wielki hol przypominający rozmiarami mini stadion był jedynie częścią domu?! Nie do wiary...
Doktor rozejrzał się uważnie. - Mam wrażenie, że odkąd gościłem tu ostatnim razem, Charlie zrobił małe przemeblowanie. Kiedyś to miejsce przypominało rupieciarnię, a teraz jest tu jak na wystawie w muzeum. - zamyślił się - Rozumiem, więc to tak, Charlie. Chciałeś się przed nami pochwalić.
- Zaraz puszczę pawia. - powiedzieliśmy jednocześnie, ja i Mart. O kurde.
- Słabi jesteście - stwierdził Andy, choć sam był nienaturalnie blady.
- Kim on właściwie jest? - odważył się zapytać Dave, choć wyglądał, jakby nniezbyt chciał wiedzieć. Cóż, jak do terj pory i tak nie udało mu się dowiedzieć.
- Hmmm. - idąc dalej, mijali coraz to bardziej intere- to znaczy odpychające eksponaty. - Sam nie jestem pewien, jak najtrafniej to ująć - rzekł Doktor. - Na przełomie paru wieków zdążyłem wymyślić mu parę ksywek, ale żadnej z nich nie uznał. W istocie, żadna z nich nie jest w stanie oddać jego fetyszu do mącenia w składzie wszystkiego, co żyje. To tak jakby wymyślał coraz to nowe i nowe receptury na istnienie. Patrzcie - wskazał na schody pokryte bluszczem. - Oto przykład geniuszu Charliego. - Z daleka wyglądał całkiem normalnie. Kiedy jednak podeszło się bliżej, serce zamierało, aby znienacka w zastraszającym tempie zacząć wyrywać się z piersi. Spomiędzy liści spoglądały na nich gałki oczne! Co ważniejsze, ŻYWE!
- Haha, puściła ci oczko. - do Dave'a dotarło, że mowa o nim.
David zzieleniał.
- No już, już - Doktor poklepał go pokrzepiająco po plecach. - Nie zmieniaj tak kolorku, bo jeszcze uzna cię za bardziej atrakcyjnego. Zielenina ma całkiem dobry gust. - bez zbędnych oporów, całkowicie beztroski i zrelaksowany, chwytając moją dłoń, zaczął wspinać się po opatulonych szatańską roślinnością stopniach.
- Doktorze... - wysapałam, starając się nie nastąpić na oczy. - T-to jest... O nie. - musiałam zamknąć własne, bo inaczej na pewno bym zwymiotowała.
- Dobry pomysł. - rzucił Martin.
Wtedy znów wszystkich zaskoczył, biorąc mnie na ręce. Znalazłam się w jego objęciach w przeciągu ułamka sekundy, czym wydobył ze mnie odrobinę paniczny pisk. Co za wstyd. Jednakże ramiona Doktora zapewniały poczucie bezpieczeństwa i ukojenie, przynajmniej chwilowe. - Hę, nie patrzcie tak na mnie. Was nie dam rady już dźwignąć, nie jestem tytanem. - rzucił do oniemiałych chłopców. Zrobił przy tym tak pocieszną i niewinną minkę, że ledwo zdusiłam chichot.
- Nie musiałeś tego mówić. - mruknął Fletch z niezadowoleniem.
- Uh... Jest mi tu bardzo przyjemnie, ale Charliemu się to chyba nie spodoba - zauważyłam. - Zrobi z nas mutantów!
- Nie bój się, nawet gdyby się tobą zainteresował, co jest absolutnie wykluczone, nie dopuściłbym do tego. Z nimi może być odrobinę gorzej, należą do głównej grupy, jaką Charlie od początku naszej znajomości stawia na pierwszym miejscu. - Pokonaliśmy schody. Nareszcie! - Czyli muzyków. A ty, _____, musisz to przyznać: śpiewasz fatalnie.
- Fakt... - chyba po raz pierwszy mnie to ucieszyło.
- Zaraz, zaraz, co to znaczy na pierwszym miejscu? - spanikował David.
- Nie zamierzam skończyć jako żarcie dla psychola. - wzruszył ramionami Andy, klepiąc pobladłego Martina po plecach. - No już, wyluzuj, ty też nie skończysz.
- Spokojnie, nie zamierza was jeść. Wystarcza mu zaopatrzenie z ogródka. - Nikt nie chciał wiedzieć, co w owym ogródku jest hodowane. - Skoro o tym mowa, widać go z okna. - Rzeczywiście, kiedy wyjrzeliśmy przez szybę, naszym oczom ukazały się ogromne areały ziemi. Co ciekawe, z dystansu wyglądało to obiecująco. Mogło się jednak skończyć jak z bluszczem. Na samą myśl skrzywiłam się z niesmakiem i odwróciłam wzrok. Stopami dotknęłam podłoża, to Doktor postawił mnie z powrotem.
- Jedyne co wam grozi to mała modyfikacja. Chociaż i to raczej nie będzie miało miejsca. Inaczej Charlie od razu zabrałby was wszystkich, mylę się? W takim razie posłużycie co najwyżej jako nawóz. - mówił o tym wszystkim z takim opanowaniem, lecz wszyscy zauważyli zmianę w jego głosie. Widać, że nie popierał działalności Charliego.
- Wsadź se to... - burknął Fletch.
- Jakie modyfikacje? - spytałam przytomnie.
- Przykro mi, ale nie potrafię na to odpowiedzieć. Jakiś czas temu straciłem Charliego z oczu. To było jakoś wtedy, kiedy zaczął żywo interesować się Beatlesami. Lennym w szczególności. - zamyślił się na moment - Do dzisiaj nie wiem, co dokładnie chciał z nim zrobić. Wtedy udało się temu zapobiec. Mam wrażenie, że wykorzystując waszego Alana chce dokończyć to, co zaczął wtedy. Stworzenie nowej rasy.
Z jakiegoś powodu nikt nie chciał zadawać więcej pytań. To wystarczyło, by zmrozić nam krew w żyłach...
- Mógłby w końcu się ze mną podzielić tą wiedzą. - prychał Doktor, energicznie posuwając się naprzód. Podążaliśmy za nim, przemierzając kręty labirynt korytarzy w zaskakującym tempie. Zupełnie jakby znał to miejsce na wylot. Ile razy już tutaj bywał? Czy to znaczy, znaczy, że Charlie był jego kumplem czy coś? Albo co gorsza...
Nie, absolutnie wykluczone!
- Oczekiwałem waszego przybycia, moi drodzy.
Podskoczyłam i wpadłam na Fletcha, który cmoknął z niezadowoleniem. Jego kumple rozdziawili gęby, zresztą ja tak samo. Tylko Doktor zachował jako taki spokój.
- Miło cię widzieć, Charlie. - przywitał się z blond ekshibicjonistą. Ten zboczeniec paradował całkiem rozebrany, czapka z pomponem na jego głowie drwiła z nas w żywe oczy. - Twojego... - urwał przesuwając się tak, aby zasłonić mi widok na przyrodzenie Charliego. Wydałam z siebie westchnienie ulgi. - ...wiesz, mógłbyś się ubrać, skoro już spodziewasz się gości.
- Ach, wybaczcie. Chciałem go troszkę przewietrzyć, zanim przystąpię do działania.
- Nie wątpię.
Słuchając tej dziwacznej (za mało powiedziane!) rozmowy, chłopaki i ja z łatwością poczuliśmy się jak na obcej planecie.
- Chłopaki? To wy? – odezwał się nagle głos.
TEN GŁOS.
- Alan!
- Al!
- Alan Wilder...
Doktor westchnął i przewrócił oczami.
- Zaczyna się. - tak skomentował, kiedy razem z chłopakami wpadłam do pokoju, gdzie w łóżku (OMG, W ŁÓŻKU!) leżał Alan Wilder. Boże miłosierny...
- Alan! Stary! - w oczach Martina chyba dostrzegłam łzy.
Cała trójka podbiegła, paplając między sobą, a ja tylko stałam w miejscu, zbyt oszołomiona widokiem.
- Chłopaki. - odparł Alan seksownym głosem, ale nie, nie to się teraz liczyło. Przecież on...
- Wzruszająca scenka, ale nie radzę go stresować. To może mu zaszkodzić. - dobroduszny ton zboczeńca przyprawiał o mdłości.
- A więc zrobiłeś to, Charlie. - Doktor wkroczył za nim do pomieszczenia.
- Co zrobił? - zawołaliśmy wszyscy chórem.
Nie padła żadna odpowiedź.
Charlie uśmiechnął się od ucha do ucha, sięgając po jedwabny szlafrok.
- Zaszczepiłeś to w nim, prawda?
Chwila, moment. Nie nadążałam zbytnio. Co "zaszczepił". Po kilku sekundach mózg poskładał elementy układanki w logiczną, a zarazem całkowicie odległą od takowego toku myślenia całość. Majstrowanie we wszystkim, co żyje. Stworzenie nowej rasy. Zaszczepienie "czegoś" w Alanie. Moim biednym Alanie, który właśnie sztyletował Charliego wściekłym, a zarazem pełnym bezradności wzrokiem.
- On... - dłonie Wildera zacisnęły się na skraju kołdry. Ściskał ją tak kurczowo, że aż pobielały mu kłykcie, cały się trząsł. - Ja mam... w sobie... - dukał, a każde słowo wyraźnie sprawiało mu ból. Przełknął ślinę i spuścił wzrok. - Nie wiem jakim cudem, ale mnie zapłodnił.
Pobladłam jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Reszta Depeszów też nie wyglądała najlepiej.
- Będziesz matką? - palnął Fletch, ale zamiast rozbawić, to nas zmierziło jeszcze bardziej.
- Najprawdopodobniej. O ile zdoła przeżyć pierwszy tydzień. - wyjaśnienie Doktora nie pomogło, wręcz przeciwnie. Zadrżałam. Alan zdębiał, wyglądał na wstrząśniętego. - Więc nie powiedziałeś mu o konsekwencjach twoich zabaw? - zwrócił się do Charliego. Ten pokręcił głową.
- Zawiodłem się na tobie, przyjacielu. To miał być sekret. - powietrze zagęściło się, między obojgiem panów zawisło srogie napięcie - Jeżeli dowie się o reszcie i nie przejdzie pomyślnie pierwszej części, mogę stracić go już teraz. Nie mogę na to pozwolić, dobrze o tym wiesz. - czemu to zabrzmiało jak prowokacja. Jakby chciał, żeby Doktor powiedział więcej. To przeczyło zdrowemu rozsądkowi, nie żeby ten zbok miał go posiadać. Ponadto wyraźna groźba... Doktorze, proszę, nie daj się!
- Masz na myśli fakt, że dziecko pożre go od środka w przeciągu następnych ośmiu dni? - O rany, od razu pojechał po bandzie. Moje nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa.
Rozległ się charakterystyczny dźwięk. To Martin puścił pawia. Czułam, że zaraz dołączę do niego.
- Ej, nie w strefie wysterylizowanej! - warknął Charlie. - Jezu, co za ścierwa. - pociągnął nosem i skrzywił się - Zawartość twojego żołądka pozostawia wiele do życzenia. Jak to mówią, pokaż mi swój żołądek, a powiem ci, kim jesteś. Czyj powinienem obejrzeć najpierw? - spomiędzy warg Charliego wysunął się podwójny język. Przebiegł wzrokiem po zebranych, zatrzymując go na Davidzie. - Może ty?
- Chyba cię pojebało.
- Nie robiłbym tego na twoim miejscu, Charlie. - Doktor zagrodził mu drogę. Choć Charlie schował język, nie wydawało mi się, aby to go powstrzymało.
- Twoje wnętrze już widziałem, przyjacielu. - zamarłam. A więc jednak... - A teraz odsuń się, póki trzyma się mnie cierpliwość.
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek zgodzę się z którymś z nich - Doktor wskazał na znajdujących się za nim Depeszów - ale Gahan ma rację. To już zaszło za daleko, Charlie.
- Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie chwila, gdy przyjdziesz tutaj i będziesz jojczył. "Nie rób tego, tak nie przystoi, co z ciebie za typ". - Yhm, już słyszałam Doktorka mówiącego w ten sposób. Chyba w twoich snach, tumanie. - I rzeczywiście, masz rację. Zaszedłem zbyt daleko, żebyś ty ze swoją lalunią i jakimiś niedorobionymi odrzutami mieli to wszystko zaprzepaścić.
- Sam jesteś odrzut! - zasłoniłam usta dłonią, żeby nie rzygnąć, ale cóż... Po chwilli było już po wszystkim.
- Już za późno. - odezwał się Alan, a mokre włosy przylepiły mu się do czoła.
- Nie załamuj się. Dajesz swojej największej fance zły przykład. A ty. - Doktor wskazał palcem na niczym nie przejmującego się Charliego - Weeh, naprawdę nie wiem, co powiedzieć.
- Odbiorę to jako komplement, aż tak zapieram dech w piersiach, że brak słów.
- Odsuńcie się! - nakazał Doktor, samemu niezdarnie wyskakując do przodu. Płaszczyk załopotał, kiedy wykonał nagły zwrot. Lub raczej usiłował wykonać, gdyż zamiast tego klapnął na tyłek tuż pod nogami Charliego. - Ups. - zamrugał ze zdziwieniem, najwyraźniej miało wyglądać to inaczej.
- Doktorze! - byłam gotowa ruszyć na pomoc, mimo że nadal doprowadzałam się do porządku po 'pawiu'.
- Ty się na nic nie przydasz. - stwierdził Fletch, ale po chwili dodał, jakby pokojowo: - Jak zresztą żadne z nas. My, rzecz jasna, też nie.
- Ty też nie, przyjacielu. Miałeś swoją szansę - Charlie gwizdnął z dezaprobatą - Fiuu, przepadło.
W odpowiedzi Doktor zamachnął się ruchem tak prędkim, że nie ludzkie oko nie nadążało. Kosmity najwyraźniej też nie, albowiem Charlie zastygł w całkowitym bezruchu, otwierając szeroko usta, oczy, nawet nozdrza mu się poszerzyły. Jęzor został wywalony na wierzch, rozwijając się jak czerwony dywanik. Miałam ochotę przebiec po nim w szpilkach, ale zostały w domu. W każdym bądź razie, Charlie przeżywał teraz najprawdopodobniej coś bardzo szokującego. A może bolesnego?
I wtedy dostrzegłam w dłoni Doktora jedno z najbardziej wyjątkowych i najczęściej używanych przezeń narzędzi. Ten śrubokręt...
- Rzeczywiście, nie jestem może stworzony do walki - przyznał jak najbardziej szczerze Doktor. Nie wyglądał na zawiedzionego tym faktem. - Ale ty też nie, Charlie. Chociaż poszło o wiele łatwiej, niż sądziłem. Nie jesteś tak czujny jak kiedyś - zakręcił śrubokręcikiem niczym pałeczką, przez co ten o mało nie upadł na podłogę. Odchrząknął z lekkim zażenowaniem, kiedy Charlie zawył, upadając na kolana, dłońmi zaś zasłonił swoje krocze. Czyżby...
- Co to jest? - zapytał Dave.
- Ale co?
- To? - O zgrozo, Doktorze, nie dotykaj tego! Ale on tak po prostu wziął t-tę odciętą część ciała i wyciągnął w naszą stronę, niczym rzeźnik prezentujący kawałek mięsa wystawiony na sprzedaż.
Rzygnęłam znowu.
- Już... nie mogę! - jęknęłam ze łzami w oczach. Wiem, że to było żałosne, ale naprawdę nie sposób się powstrzymać w obliczu takiego czegoś. Mogłam pocieszać się tym, że do grona wymiotujących dołączył także David, opierający się na Martinie.
Andy musiał mieć strasznie mocny żołądek, a może po prostu uchroniły go zabrudzone okulary.
- Ah, już go zabieram. - Doktor wyjął z kieszeni chusteczkę, a owinąwszy w nią odciętą kuśkę Charliego, zapakował z powrotem do płaszcza. To samo uczynił ze śrubokrętem. - Spokojnie, później go wyrzucę. - zapewnił. Oh tak, oczywiście. - Trzymacie się jakoś?
W odpowiedzi tylko pociągnęłam nosem.
- A nie widać? - burknął Martin, na co jego kumple zrobili wielkie oczy.
- Mart? - wybełkotał David.
- Widzę, że jest naprawdę źle. - dorzucił Fletch.
- Złamałeś Marta! - wrzasnął z tyłu Alan.
- Mówiłem, żebyście nie szli. Dla własnego dobra. - kręcąc głową, przez co skojarzył mi się z obrazem strofującej swoje dzieci matki. - _____, a ty?
Sapiąc, otarłam pot z czoła i łzy z oczu, ale nie odezwałam się. Jeden fałszywy ruch groził kolejnymi nudnościami, więc tylko zrobiłam żałosną minę.
- I po to zabierałem cię do osiemdziesiątego siódmego? Żebyś mi się pochorowała? - pozwolił mi uwiesić się na sobie. - No już dobrze.
- Jeśli tego nie wyrzucisz, znowu rzygnę. - stwierdziłam słabo.
- Ja też. - skrzywił się Andy, ale bardziej przypominało to grymas dziecka.
- Zrobię to tak szybko, jak się da, ale rozumiecie chyba, dlaczego nie mogę zrobić tego na waszych oczach, prawda?
- Zdecydowanie - pośpieszył z odpowiedzią David.
- Sama widzisz. - uśmiechnął się przepraszająco - Ale bez tego Charlie nie jest w stanie już nic zrobić.
- Naprawdę?
- Widzisz, to niemożliwe, żeby zdołał zapłodnić mężczyznę. To fizycznie niemożliwe, dobrze o tym wiesz. Aby Charlie mógł w ogóle to zrobić, musiał poczynić przygotowania, zaszczepiając wewnątrz waszego Alana pasożyta, który w przeciągu kilku następnych dni stworzyłby w ciele warunki odpowiednie, aby ciąża mogła się przyjąć.
- P-przestań. - znowu pozieleniałam.
- Zgadzam się. - Andy zbliżył się nieznacznie do kumpli, którzy leżeli bezwładnie z nieszczęśliwymi minami.
- N-nie oddam ci go. Wciąż mam próbki. Tak, dzięki nim wszystko się uda. - jęzał Charlie, zwijając się na podłodze.
- Ależ ja wcale nie chcę ci go zabierać, przyjacielu. Oni zrobią to za mnie, prawda? - upewnił się Doktor, uśmiechając się zachęcająco do mężczyzn. - No już, zabierajcie go, póki blokada jest zdjęta.
Mimo iż wszyscy trzej wyglądali na bliskich kolejnemu atakowi pawia, nie trzba im było dwa razy powtarzać. Ruszyli na Alana, który chyba się uśmiechnął.
- Mówił wam ktoś kiedyś, że jesteście zajebiści?
- Pogadamy potem... - stęknął niezdrowo blady Martin.
- Posłuchajcie uważnie. Wystarczy, że wypije troszkę alkoholu, bez różnicy co konkretnie. Wtedy pasożyt obumrze. I będzie po krzyku, hehe.
- Oooch, to genialnie. Akurat z tym nie mamy problemów. Nie? - Alan szturchnął Davida w żebro, za co otrzymał lekki cios w głowę.
- Nie będę nic konsumować przez dwa dni - zarzekł się tamten.
- Jasne- parsknął Fletch.
Jako jedyny nie rzygnął!
- Nie! Nie pozwalam! - stęknął Charlie, dźwigając się z podłogi.
- Ty akurat masz tu najmniej do gadania. - Doktor coraz bardziej przypominał matkę ganiącą dziecko - Pójdziesz grzecznie na ugodę, albo zapomnij o happy endzie.
- O czym mowa, Doktorze? - na moment zapomniałam o nudnościach, ale co gorsza, zapomniałam patrzeć na Alana!
Spoważniał, posyłając mi pełne udręki spojrzenie.
- Mieliśmy już podobną sytuację, prawda?
- Jak niby chcesz iść z nim na ugodę? OD razu widać, że to niemożliwe... - zauważyłam.
- Nie zrobisz tego. Nie ze mną. - Charlie czołgał się w naszą stronę, przypominając na wpół żywe zwłoki. - Twoja dziunia jednak ma coś w głowie - parsknął szyderczo.
- Charlie, spójrz prawdzie w oczy. Nie masz dokąd pójść, nigdzie indziej cię nie chcą, po tym co zrobiłeś z własną planetą. - ciągnął Doktor. Dla niego też było to bolesne. To niełatwe: przyczyniać się do przypieczętowania czyjegoś marnego losu. - Jeżeli to samo masz zamiar zrobić tutaj... Nie mogę na to pozwolić.
- W takim razie po co mnie tu sprowadzałeś.
- Podobno jesteśmy przyjaciółmi.
- Podobno.
Kolejna dziwna konwersacja.
Depesze nagle przestali gadać. Niemal widziałam wokół nich znaki zapytania. Sama pewnie nie wyglądałam lepiej.
- Nie chcę tego robić. - przyznał Doktor.
Charlie znowu parsknął. Przekręcił się z jękiem na plecy. - Właśnię widzę. I co teraz?
- Co jest? -szepnął Alan, ale i tak wszyscy usłyszeli.
- Ćśś. - odparłam.
Po chwili Charlie westchnął głęboko, wyraźnie zrezygnowany. - - Nie zrezygnuję z badań. To sens mojego istnienia.
- I tak je stracisz. Twoje dzieła... wiesz co zamierzam. Wszystko zniknie.
Kolejne żałosne westchnienie.
- Więc równie dobrze mogę odejść razem z nimi. Moje słodkie...
- A idź, wariacie! - rzucił David, jednak koledzy powstrzymali go przed dalszymi działaniami.
Na szczęście ani Doktor ani Charlie zdawali się nie zauważać tego, co dzieje się wokół. Pierwszy pochylił się nad leżącym, szepcząc mu coś do ucha. Uścisnął dłoń Charliego i trzymał ją tak przez dłuższy czas. Chwila wydawała się być czymś bardzo cennym, lecz zanim się obejrzałam, Doktor już znalazł się za drzwiami.
Podążyliśmy za nim jak zagubione dzieci za nauczycielem. Zapewne tak to musiało wyglądać.
Nikt nie miał siły, ochoty, ani tym bardziej odwagi zapytać, czemu pozostawiamy Charliego samemu sobie. Najwyraźniej... Gdzieś pod skórą czułam, o co chodzi. Co się wydarzy.
Chłopaki wspólnymi siłami wynieśli Alana. Wszyscy znaleźliśmy się na zewnątrz.
- Padam na nos. - westchnął Martin. Miałam ochotę powiedzieć to samo.
Doktor milczał, wpatrując się w posiadłość Charliego.
- Wynośmy się stąd. Mam dośc tego miejsca. - Alan otrzepał swoją piękną skórzaną kurtkę i ruszył przodem, ale pozostali nieco się ociągali.
- Hm. W sumie... _____, chcesz skoczyć na piwko?
- Nie piję. - oświadczyłam natychmiast.
- Ale my tak - dodał szybko Fletch, choć Dave nie okazał aż takiego entuzjazmu.
- Wolę osobiście dopilnować, żeby pasożyt także przepadł. - oświadczył nadzwyczaj trzeźwo Doktor. - Mam nadzieję, że żaden z was nie ma nic przeciwko.
- Jasne, jasne. - odparł Martin. - Pójdziemy przodrm.
I poszli.
- I jak ci się podobało spotkanie z idolami? - zapytał.
- Fajnie... - mruknęłam bez przekonania.
- Zawsze mogło być gorzej. - ujął mnie pod ramię. Przeszliśmy w milczeniu kawałek drogi, kilka kroków za Depeszami.
Wpatrywałam się w plecy Alana, ale z jakiegoś powodu ogarniało mnie koszmarne przygnębienie. To wina tego psychola, na pewno.
- Najgorsze minęło. - poczułam, jak gładzi mnie opiekuńczo po ramieniu.
- Dzięki - odparłam tylko. - Co teraz? Naprawdę chcesz iść na piwo?
- Owszem. Chcę uczcić pamięć pewnego geniusza. - ostatni raz spojrzał w stronę budynku, który opuściliśmy.
- Okej, ale ja zadowolę się soczkiem.
- Tak, tak. Ja też wypiję tylko symboliczny łyk.
~***~
- I teraz będzie dobrze? - zapytał Alan, wychyliwszy spory kufel.
- Na wszelki wypadek zamów sobie jeszcze jeden. - odparł uprzejmie Doktor znad własnej porcji napitku. Z jego kufla nie ubyło nawet połowy. Pociągnął maleńki łyczek.
- Oczywiście, z przyjemnością. - nie trzeba go było namawiać.
- _____, czemu jesteś taka cicha? Nawet nie poprosisz o autograf? - Doktorek dźgnął mnie w bok.
Podniosłam wzrok znad soczku. - Są zajęci. Może potem.
- Są zajęci, bo mają czym. Są i będą jeszcze bardziej zajęci. Ty powinnaś wiedzieć o tym najlepiej. - No tak, w końcu o pewnych rzeczach chłopaki jeszcze nie wiedzą.
- No tak. - odparłam, ale nie ruszyłam się z miejsca.
- Jeśli chcesz, możemy już wracać.
- Tak, to dobry pomysł - powiedziałam jakoś drętwo i otarłam oczy. - Za dużo wrażeń, jak na jeden dzień.
- Dość długi dzień. Jeszcze się nie skończył, a w "naszym" mieście czeka na nas ciąg dalszy spotkania. Chociaż tak sobie myślę, czy sobie nie darować. Pewnie nie będzie ci się chciało, prawda?
- Po prostu... Chodźmy. - poprosiłam.
- Będziemy się zbierać - wstaliśmy od stolika.
- Co, już? Zostańcie jeszcze. Postawimy wam. - zaproponował Fletch.
- Bardzo nam miło, ale... - posłał mi wymowne spojrzenie. - Jestem pewien, że za niedługo się spotkamy.
- No skoro tak. Miło się z wami...spacerowało. - Dave posłał nam uśmieszek znad kieliszka.
- Wzajemnie. Nie dajcie się nikomu zapładniać, sami się tym zajmijcie. - skinął im głową na pożegnanie, biorąc mnie za rękę. - Na pewno nie chcesz żadnej pamiątki?
Popatrzyłam żałośnie na Doktora. Chyba nawet zabrakło mi sił na wytłumaczenie tego. Na szczęście Martin szturchnął Alana, a ten wyciągnął skądś kartkę.
Doktor podsunął mu pod nos długopis. Oczywiście z kieszeni przepastnego płaszczyka. - Proszę.
Ten wziął go, podpisał i wręczył mi. Skinęłam tylko głową. O, nawet dorzucił jakąs dedykację. "Dla _____, która nigdy się nie poddaje." ? Co? Że to o mnie? Nie...
- Dobrze, że nie "dla tej, która kocha mnie najbardziej na świecie". - szepnął mi do ucha, odbierając od Alana pisak.
- Bardzo śmieszne - mruknęłam, odrwacając się i skierowałam się do wyjścia.
- Byee~... - i już nas nie było. - Przypomnij mi, gdzie zaparkowaliśmy?
Westchnęłam i wskazałam przed siebie. Kochana budka nie mogła być daleko.
- Ach, racja. Stamtąd przyszliśmy. - skinął głową - Zepsułem nam randkę, co?
- Może trochę.... - zniżyłam głos do szeptu.
- Bardzo trochę - zaśmiał się.
Puściłam się biegiem w stronę TARDIS. Przywarłam do jej drewnianych drzwi, jakby szukając ukojenia, a ona zaszumiała cicho. Uff. Może nie będzie tak źle.
- Nawet nie zaczekałaś. - udał urażonego, otwierając nam wejście. Tak, tam będzie spokojnie.
- Przepraszam... - gdy tylko znalazłam się w środku, ległam na ziemi, całkowicie wypompowana.
- Nie ma sprawy. To ja cię w to wplątałem.
- To moja wina - stwierdziłam, zwijając się w kłębek. - I tak ich nie lubisz.
- Ale muzykę robią całkiem przyzwoitą - przyznał.
- Nawet bardzo.
- Nie jesteś ciekawa, co mieliśmy jeszcze w planach?
- A co mieliśmy?
- Mieliśmy spędzić miły wieczór na mieście. Długi spacer, niby nic specjalnego, ale... Jakoś lubię to z tobą robić. Wszystko staje się wyjątkowe. Widzisz, nawet mówię jak nie ja. - przysunął się bliżej.
- Mieliśmy spędzić miły wieczór na mieście. Długi spacer, niby nic specjalnego, ale... Jakoś lubię to z tobą robić. Wszystko staje się wyjątkowe. Widzisz, nawet mówię jak nie ja. - przysunął się bliżej.
- Czy ten Charlie... On też był Władcą Czasu? - palnęłam bez zastanowienia i zaraz tego pożałowałam. To był bolesny temat. Fakt, że się nim ze mną podzielił, świadczył o jego zaufaniu do mnie, ale nie chciałam tego rozdrapywać, tak jakoś samo wyszło.
- Nie. Gdyby tak było, nie wyśledziłbym go z taką łatwością. - odpowiedział.
- To... dobrze czy źle? - spojrzałam na niego ostrożnie. Sama nie wiedziałam, czy dla niego to lepiej. W końcu był sam...
- Nie umiem na to odpowiedzieć, wybacz.
- Rozumiem. - podniosłam się. - Ważne, że... w miarę dobrze się to skończyło.
- Chodź tutaj - poprosił. - My jeszcze nie zaczęliśmy.
- Hmm? - posłusznie się zbliżyłam.
Zamknął mnie szczelnie w ciepłych objęciach, przyciągając do siebie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek doczekam się z jego strony zainteresowania w tak cholernie pociągającej postaci. Niby i bez tego potrafił cholernie zauroczyć, czego wynikiem stało się uczucie, które doń żywiłam. Ale sam Doktor nie nawykł okazywać uczuć romantycznych tak... zwyczajnie. Owa zwyczajność w połączeniu z nim tworzyła groteskę większą niż Watson posługujący się zdolnością dedukcji.
Pociągnęłam nosem, ale chyba się nie rozpłaczę, co nie? Złe rzeczy zniknęły. Doktor wygrał, ja też wygrałam, bo nigdy dotąd nie było mi lepiej.
- Już dobrze - zapewnił, gładząc mnie czule po głowie. Przerażające, jak bardzo ta sytuacja przypominała scenę wyjętą rodem z tandetnego romansidła. A co jeszcze ciekawsze, nie przeszkadzało mi to w zupełności.
Byłam z nim szczęśliwa...
wowowowoWOWOWOWOOWWOOWW. Teto!!
OdpowiedzUsuńNie wiem co napisac XD Jestem tu po raz pierwszy i jako iz jest 00:01 nie mam sily przegladac calego bloga od poczatku (moze jutro B).. I mean today). Zaciekawil mnie Twoj sposob pisania. Taki *ememmemeemm nie moze znalezc porownania* fajny? Chociaz to bylo troche chore XDD Nie tylko Ty rozpisujesz sie o niczym (jak to kiedys napisalas na moim bylym blogu) :') Nie mam pojecia co moge napisac, dobranoc~ ★★
Na początku chciałam zauważyć, że nie jestem tutaj sama. Tak, jest jeszcze Yuki ♥, która chyba naprawdę jest kimś w rodzaju Kuroko. Biedna. ;-;
UsuńWitam serdecznie. Naprawdę u Ciebie gościłam? O_o Jeśli tak, to nie pamiętam gdzie, mogłabyś przypomnieć, jeśli to nie kłopot? ^.^;
Dziękujemy za miłe słowa. Tak, wiem, chore, poyebane, musk się lasuje. Ale o to miało w tym chodzić, więc cieszę się, że cel (zryta psyche czytelnika) został osiągnięty~
Dobranoc. Dzięki za odwiedziny wczoraj, dziś, trzymam za słowo, obyś wróciła, dziś, jutro, whatever~...
Przyzwyczaiłam się do bycia Kuroko, nie?
UsuńYmm, hmm, nie ze mną, oke? :*
UsuńZnowu tutaj jestem...
OdpowiedzUsuńTo jest chore.
X'D
*glomp* Mi się podoba, a w ogóle to napisałabym z tobą coś jeszcze...
UsuńWięc napiszmy. Po prostu ~
OdpowiedzUsuń